Od poczucia mocy… do poczucia upokorzenia…

Uzależnienie można porównać do niewoli. Stanu, w którym podmiot nie jest w stanie zarządzać sobą samym, lecz poddany zostaje obcej sile. Człowiek uzależniony oddaje swoją „duszę” pod kontrolę kojącego obiektu (substancji bądź czynności). Próbuje w ten sposób uzupełnić deficyty ukojenia i opiekuńczości niedostarczone na odpowiednim etapie rozwoju przez obiekt macierzyński (matkę). Tylko, jak do tego dochodzi? – ktoś zapyta. Proces ten przybliży nam historia muszki i dzbanecznika. Dzbanecznik to roślina, która ma w sobie coś fascynującego. Odwraca pewien proces w przyrodzie, w którym to zwierzęta zjadają rośliny. Żywi się owadami, na które wpierw zastawia pułapkę. Z tym, że za tą wyżerkę muszce przyjdzie zapłacić wysoką cenę, a jest nią dość często życie. To tak, jak w tej anegdocie o misjonarzu, który zasiada do uczty z ludożercami, aby po chwili przekonać się, że stał się ich głównym daniem. Dzbanecznik jest przebieglejszy od muchołówek. Swoim kształtem nie bez powodu przypomina dzbanek. Wnętrze pokryte ma lepkim nektarem, którego woń przyciąga okoliczne owady. Jego smak jest równie przyciągający jak zapach. Do tego stopnia, że trudno oprzeć się pokusie darmowej uczty. To wcale nie przypadek, że jego nachylenie górnej część kielicha jest niemalże niedostrzegalne, nie mówiąc już o włoskach, które rosną ku dołowi. Przyjemny zapach, lepki nektar i określony kierunek. Biedna muszka! Tak się cieszy, nie zdając sobie sprawy, że stopniowo zsuwa się na samo dno. Tylko czy jest powód do zmartwień? Przecież jest istotą wolną, ma skrzydełka czyli pełną kontrolę nad sytuacją i może odlecieć w dowolnej chwili. I choć widzi na dnie inne owady, to wciąż żywi przekonanie, że ją to nie spotka. Po chwili jednak zaczyna dostrzegać, że tak się objadła nektarem iż lepka substancja posklejała jej nie tylko skrzydełka, ale nawet nóżki. Odczuwa, że ślizga jej się grunt pod nogami i za chwilę dołączy do reszty towarzystwa. A w zasadzie do resztek, które z tego towarzystwa zostały. Zaczyna zaciekle walczyć, do utraty pierwszych sił, aby obrać kierunek odwrotny. Niestety na darmo, bo ścianki kielicha są coraz gładsze, a jego dno niechybnie się zbliża. Sytuacja ta doprowadza ją wręcz do rozpaczy – im bardziej próbuje uciec, tym bardziej się pogrąża –  w której za chwilę się skąpie. I niestety, to co miało ją ominąć, niechlubnie spotkało. Podzieliła los swoich poprzedników…

Porównanie mechanizmów uzależnienia do historii muszki i dzbanecznika może jest zbyt uproszczone, jednak bardzo wyraźnie przedstawia ich złożoność i tajemniczość. To proces bardzo głęboki, a przez to niedostępny świadomości. Człowiek orientuje się dopiero wtedy, gdy już nie ma możliwości wykonania żadnego ruchu. A wszystko rozpoczynało się przecież tak niewinnie, można by powiedzieć w meandrach ludzkiej nieświadomości, od pierwszego łyka, imprezy, potrzeby sprawienia sobie przyjemności. Tylko kto jej w sobie nie ma? To dlaczego nie każdy się uzależnia? Kiedy pojawia się ten moment uzależnienia? Dlaczego jedni uzależniają się od substancji takich jak alkohol, narkotyki, leki a inni od czynności typu zakupy, hazard, praca czy chociażby gry komputerowe? Czy to już uzależnienie, a może tylko odzyskiwanie utraconej przyjemności? Jedno jest pewne, na te pytania nie ma prostych odpowiedzi. Co wcale nie znaczy, że mamy ich nie szukać. Bo żeby czasem nie okazało się, że to z czym tak zaciekle walczymy nie jest głównym problemem, ale czymś co przysłania inne trudności. Bowiem ból uzależnienia może wydawać się łatwiejszy do zniesienia niż ból niewysłowionej traumy…

Jak  więc rozpoczyna się proces uzależniania? Wydawałoby się, że od substancji lub od czynności. Nic bardziej mylnego. Wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze i łatwiejsze do zwalczenia, a leczenie krótsze, mniej bolesne i wysoce skuteczne. Substancję bądź czynność zawsze można zmienić na inną. Tak więc od czego? Od myśli. Krótkiej, przemykającej, niepozornej: spróbuje, co mi szkodzi? A więc, zaczyna się w centrum nas samych. Między sercem a rozumem. W miejscu naszego niespełnienia i niezrealizowania. W głęboko zapamiętanych urazowych doświadczeniach i niepowodzeniach w ich przeżywaniu. Tych ujść w sobie, na które mogłoby się przyczaić wcale nam nie brakuje. To właśnie one są tym impulsem do działania. Zapewne wielu z nich – ujść –  jeszcze nie poznaliśmy i nie wiemy jakie są i, że je w ogóle mamy. Zamiast wykonać ruch odwrotny tj. „ku sobie, w stronę świata wewnętrznego”, aby je poznać i rozpoznać. Decydujemy się na ruch irracjonalny, ten „ku substancji, ku innym, ku rzeczywistości zewnętrznej”, aby ich nie widzieć i o nich nie wiedzieć. I to jest, najprościej mówiąc, nasza osobista porażka. W ten oto sposób przybieramy postać łakomego kąska. Już wtedy, staje przed naszymi oczami wysoka cena jaką przyjdzie nam zapłacić. Ale my jej jeszcze nie widzimy. A w zasadzie, nie chcemy widzieć. Z prostego powodu. Wizja ta stawia nam konkretne wymagania: czekania, szukania, odczuwania i myślenia. Wymagania, które kojarzą nam się z niczym innym, jak tylko z wysiłkiem, a więc czymś niekoniecznie przyjemnym. Bo przecież w zasięgu naszego wzroku, na wyciągnięcie ręki, pojawia się coś co może w jednej chwili zwolnić nas z tego wysiłku. Dlaczego by nie skorzystać? Mało tego, zdolne jest nawet uwolnić nas od nieprzyjemnych uczuć. Co prawda na chwilę, ale tym sobie nawet nie zawracamy głowy. Gdyby tego było mało, zaprzeczamy temu, że ta chwila potrwa dłużej niż przez chwilę. Co więcej, w tej alarmującej myśli nie dostrzegamy pomocnej liny, zdolnej wyciągnąć nas z krateru w który niechybnie wpadamy. Tak oślepieni, z dziecięcą naiwnością stopniowo oddajemy nasze: myśli, uczucia i wolność, do końca nie wiedząc czemu i komu. Potem pojawia się kolejna myśl, żeby nie myśleć, tylko cieszyć się chwilą. Myśl, która jest dziś w modzie. Naszym odczuciom już w ogóle nie dowierzamy i kontrolę nad nimi powierzamy substancji. To długo wyczekiwany dla niej moment. Sposobność, aby nas przyciągnąć do siebie, „niejako związać” z przekonaniem, że uda nam się stworzyć coś na wzór idealnej, opiekuńczej i kojącej relacji dostępnej w każdej chwili. Takiej, której nam zabrakło z osobami bliskimi i ważnymi. Tylko, że to jest niemożliwe i przypomina bardziej fasadę niż realną bliskość. Fakt braku doświadczenia zdrowej bliskości w historii naszego życia dodatkowo utrudnia nam uchwycenie w tej propozycji mechanizmu iluzji. Stąd nasza uległość wobec niej. Z naszego wewnętrznego wygłodzenia. I aby nie doświadczać nieznośnego stanu pustki, zaczynamy sięgać po wszystko co jest nam dostępne, nawet po iluzje. Gdy one znikają, wtenczas wyszukujemy kolejnych, co doprowadza nas do stanu jaki nazywamy nałogowym regulowaniem uczuć. Wraz z pojawiającymi się nowymi uczuciami próbujemy je na wszelkie możliwe sposoby eliminować. Co sprawia, że problemy zamiast być rozwiązywane, tylko narastają. Wchodząc w takim stanie w relacje interpersonalne, opieramy je na jedynym wzorcu relacji jaki mamy – tym z substancją lub wokół jakiejś czynności. Relacji, w której nie ma przestrzeni dla „dwóch”, ale tylko dla „jednego”. W której jedno żywi się kosztem drugiego. Tak jak w tej opowieści o dzbaneczniku i muszce. W tym sensie stają się one relacjami toksycznymi, w podwójnym znaczeniu tego słowa. I tak oto znajdujemy się w miejscu – rozpaczy –  w którym upada nasze poczucie mocy i wartości, a substancja lub czynność staje się największą i jedyną wartością w naszym życiu. Dlatego, aby tego nie przeżywać jesteśmy w stanie zrobić w zasadzie wszystko, żeby oddalić od siebie to cierpienie w postaci upokorzenia i wstydu. Z tym, że to nie takie proste, bo wszystkie sposoby radzenia sobie z takim stanem jakie dotychczas poznaliśmy sprowadzają się do jednego mianownika: sięgnięcia po substancję psychoaktywną. I w ten oto właśnie sposób wpadamy w „błędne koło” uzależnienia.